wtorek, 9 stycznia 2018

Z Bangkoku do Hanoi z Qatar Airways (Azja 2017, cz. 6/16)

Ostatni poranek w Bangkoku, rano wstajemy, pakujemy się i kierujemy na lotnisko. Dzisiaj żegnamy się z Bangkokiem i lecimy do Hanoi.
Najpierw tramwajem wodnym płyniemy do stacji kolejki. Nasze bagaże zyskały nieco na wadze, zapewne po zakupach na bazarze. Moje magnesy na pewno tyle nie ważą...

Po drodze ignoruję ostrzeżenie „sir, spicy” i biorę najostrzejsze danie mojego życia. Dochodzę do siebie dopiero po mrożonej kawie. Pomijając pikantność było całkiem niezłe.


Na lotnisko przyjeżdżamy dwie godziny przed odlotem. Na check-inie informacja, żebyśmy byli szybko przy bramce, bo ze względu na niskie obłożenie, możemy wylecieć przed czasem.


Lubię tą strefę wolnocłową. Gdy przesiadaliśmy się tutaj w locie z Amsterdamu do Taipei w 2016 roku zapamiętaliśmy, że w każdym sklepie można było próbować suszone owoce, różnego rodzaju wafelki i czekoladki. Przed lotem robimy rajd po sklepach, a następnie gonimy do bramki.


Nasz Boeing 777-300ER już stoi. Będzie to nasz pierwszy lot tym typem.




Obłożenie na pokładzie jeszcze niższe niż na naszym locie do Bangkoku. Wieziemy przede wszystkim powietrze do Hanoi.





Zajmujemy miejsca 22 A i B. Obok nas wolne, za nami też i przed nami dla odmiany również. Można się ganiać po samolocie.


Jeszcze na wznoszeniu zaczyna się serwis. Znowu ten ciastek kebabowy, mało smaczny. Jestem głodny – biorę dwa. Obsługa na locie neutralna. Widać, że ten krótki odcinek traktują bardziej jak przebazowanie niż lot z pasażerami, w tej kwestii mogłoby być lepiej.


Podczas zniżania na skrzydle tworzy się ciekawa kondensacja.



W Hanoi lądujemy przed czasem.




Opuszczamy benka przez rękaw i z duszą na ramieniu biegniemy do kontroli paszportowej.


Z wizą jest jednak problem. Próba przejścia na głupa robi ze mnie głupa i zostaję cofnięty do okienka, gdzie skład się wnioski wizowe. Jedna zagubiona cyfra w numerze paszportu tworzy prawie poprawny numer, a jak wiadomo prawie to wielka różnica. O dziwo wesoły pan, z milionem gwiazdek na ramionach zabiera mój paszport i mówi, że zaraz sprawdzi co dalej. Przypominam mu się po 10 minutach, po kolejnych 10 i jeszcze 10. W końcu muszę zapłacić 25 dolarów za nową wizę. Ani promesa, ani robione pospiesznie zdjęcia paszportowe w Bangkoku mi się nie przydają. Jedyne co potrzeba to zielone banknoty. Plusem tej sytuacji jest ładna wklejka w paszporcie.

Odbieramy bagaż, wychodzimy do hali przylotów, kupujemy kartę SIM i dzielnie przedzieramy się przez grono naszych fanów, którzy oferują nam taxi, taxi i jeszcze taxi. Jakoś udaje nam się dotrzeć na przystanek autobusowy, gdzie jeszcze musimy tylko odmówić taxi i vip bus transport premium service. Czekamy 10 minut i jesteśmy w drodze.

Po godzinie docieramy do hotelu Summer Place. Idziemy coś zjeść, wybór pada na zupę PHO i makaron smażony z owocami morza.


Potem idziemy rozejrzeć się po okolicy i kończymy dzień. Tutaj Pagoda Ambasadorów. Niestety o tej godzinie już zamknięta.


Pierwszy poranek w Hanoi to zderzenie z chaosem Wietnamu. Wszędzie klaksony, krzyki, przeciskanie się po chodnikach, po ulicy, odpieranie zawołań sprzedawców. Wyszliśmy z hotelu i poczuliśmy zagubienie wśród pędzących w każdym kierunku skuterów. Gdy ktoś oczekuje, że na chodniku poczuje się bezpiecznie, myśli, że zielone światło dla pieszych służy do zezwolenia na przekroczenie ulicy, a te pasy na jezdni, które u nas oznaczają przejście dla pieszych do tego służą, to grubo się myli. Dwie zasady poruszania się po hanojskiej ulicy to: nie ma zasad, większy i głośniejszy ma pierwszeństwo. Zadziwiająco szybko dostosowujemy się do panujących tu zasad, lecz ulicę nadal przekraczamy z zamkniętymi oczami i czujemy się mimo wszystko lekko zagubieni.
Nie o komfort tu jednak chodzi, jadąc 9000 km od domu. Szybko uczymy się, jak wtopić się w tłum.



Stare miasto w Hanoi jest pełne niespodzianek i kontrastów. Niezliczone narożne knajpki z jedzeniem, stragany z owocami, sklepy ze wszystkim co można sobie zapragnąć, tworzą niepowtarzalną atmosferę, a dla nas poczucie, że jesteśmy w miejscu bardzo odległym nie tylko geograficznie, ale i kulturowo. W kątach ukryte są małe świątynie, podwórka i zakamarki, do których warto wejść i odkryć coś nowego. Tutaj pośpiech nie popłaca, warto się zatrzymać i popatrzeć na rzekę ludzi i skuterów, które nas mijają.


Gdy jesteśmy głodni, stawiamy na sajgonki. Zamawiamy i błyskawicznie wciągamy pyszne smażone kalorie. Ale...


... dopiero po chwili zauważamy te pysznie wyglądające, nieznanego pochodzenia kąski. W myślach modlimy się, aby to nie one grały pierwsze skrzypce w przed chwilą zjedzonej przekąsce.


Nie ma co długo myśleć, lecimy dalej przed siebie. Dzisiaj chcemy przejść się po mieście, bez większego planu. Poczuć ten chaos, a jednocześnie być z boku.