Kulminacyjny dzień górski przed nami. Dzisiaj robimy podobno najbardziej wymagający z trekkingów, które wybraliśmy. Zatowarowani w słodycze, jedzenie i wodę wyruszamy wczesnym porankiem. Tablica informacyjna na początku szlaku mówi, że przejdziemy 20 km, a powinno to zająć 8 godzin. Czas może się zgodzić, ale odległość podawana w ten sposób zazwyczaj była zaniżona.
Pogoda dopisuje, tradycyjnie z rana jest lekki chłodek, później się ociepla, a na górze znowu wieje.
Długo nie musieliśmy czekać na ładne chmury i wyłaniającego się dosyć śmiało zza drzew Fitz Roya.
My jakoś szczególnie namiotowi nie jesteśmy. Powiem nawet, że nigdy w namiocie nie spalem. Zawsze muszę mieć pewny dach nad głową, jako taki prysznic i łóżko. Co właściwie pozwala znaleźć normalne noclegi w dobrej cenie. Jednak podczas takich wypadów żałuję, że nie mam ze sobą namiotu, dzięki któremu nie musiałbym myśleć o wieczornym powrocie do miasta, a czas pozwoliłby zasiąść nad jeziorkiem na pół dnia i cieszyć się tym widokiem.
Model ten sam, ale jakby inny.
Z każdym kilometrem krajobraz wokół zmienia się nie do poznania. Zarówno ten pod stopami, jak i na niebie. Ciężko się idzie przez większość czasu cykając zdjęcia. Jednak te wykonane przez siebie ogląda się zupełnie inaczej.
Wraz z upływającymi kilometrami pod butami strzela coraz więcej kamieni, a pochylenie zwiększa się niemal wykładniczo. A no i wspominałem o namiotach - tutaj lepiej uważać na pozostawione jedzenie bez zabezpieczenia, co by nie kusić kotów. A raczej pum - a te już na pewno są oryginalne.
Jakbym powiedział, że było łatwo to bym skłamał. Dobrze, że wzięliśmy kijki z hostelu, na krórych przyskąpiliśmy robiąc zakupy na wyjazd. No ale to było jedyne miejsce, gdzie by się przydały. Chociaż z drugiej strony byli też amatorzy, którzy wchodzili w sandałach, małą butelką wody i bez plecaków. No i też doszli, mam nadzieję, że również wrócili. A te chmury...
Tutaj bardzo dobrze widać ostatnie 40 minut i krawędź, która miała być końcem szlaku.
Ale za nią było jeszcze zejście i dopiero kolejne podejście.
Ostatnie metry dzielą nas od celu. Od połowy celu. Jak wrócimy do hostelu to wtedy będzie cały.
Przy lagunie kalkulujemy czas na drogę powrotną, coś tam zjadamy z plecaka. Po raz trzeci wzięliśmy o dużo za dużo niż byśmy mogli zjeść. Część batonów nawet wraca z nami do Warszawy, a potem towarzyszy nam w kolejnych wyjazdach. Niektóre docierają nawet na styczniowy Taj Mahal :)
Droga powrotna na początku była trudna, zwłaszcza pierwsza godzina po kamieniach. Potem już spokojnie. Schodząc do miasta z oddali słyszymy klaksony, okrzyki radości i śpiewy. Tak, to Argentyńczycy fetujący po meczu z Polską.
Trekking nie był taki zły. Był trudny, ale nawet biorąc pod uwagę mnogość ludzi na szlaku można sądzić, że tak jak my go przeszliśmy, tak samo każdy z normalna kondycją fizyczną może go ukończyć.
Czas marszu - 8:25
Czas całej wycieczki - 10:19
Dystans - 25,39 km
Kcal - 3321
Przewyższenie - 1018 m
Było warto.