niedziela, 11 grudnia 2022

[LATAM2022] Warszawa-Paryż-Santiago

 Budzik dzwoni o 6:30. Czas na ostatnie szlify, jeśli chodzi o pakowanie. Po górach za bardzo wcześniej nie chodziliśmy, więc tydzień przed wyjazdem spędziliśmy na szukaniu butów trekkingowych, dobrej kurtki z membraną, koszulek z merynosa (właśnie dowiedziałem się, że taki zwierz istnieje, sprawdźcie, wygląda całkiem ciepło). Na jeden raz takich rzeczy się nie kupuje, więc będzie motywacja do częstszego używania tych gadżetów. Pogoda w Patagonii bywa kapryśna i zmienia się z godziny na godzinę, dlatego chcemy się do tego dobrze przygotować. Emocje, jakie towarzyszą temu wyjazdowi odczuwałem chyba ostatnio w 2017 roku, jak po raz pierwszy zapuściliśmy się do Tajlandii i Wietnamu. Potem to już poszło ;) 

No ale do rzeczy, wylot dopiero o 17:20, ale tego dnia mam jeszcze szkolenie w ławce do 17. Dlatego zabieram od razu ze sobą cały majdan, bo nie będzie czasu wrócić po to do domu. Żona dojedzie na lotnisko i spotkamy się przy check-in. 

Godzinę przed odlotem pojawiamy się przy odprawie. Nie było możliwości zrobić tego online, bo Chile wymaga certyfikatu szczepienia, który musi zostać sprawdzony przez żywego człowieka. Do Paryża od razu dostajemy potwierdzone miejsca. Przy okazji pytamy, jak sytuacja z wolnymi fotelami na kolejny lot - 6 miejsc. Raczej damy radę. 

Lot do Paryża o czasie. Kabina raczej z tych odświeżonych. Podczas lotu serwis w postaci gorących napojów, jakieś soki i kanapka z serem i pomidorami albo szynką i serem. Kanapki raczej z połową tablicy Mendelejewa. W smaku kiepskie. Bierzemy jedną na wynos, awaryjnie, ale ostatecznie kończy w koszu. Załoga bardzo sympatyczna i otwarta. Angielski, jak to we Francji - mocno ograniczony.



Dolatujemy o czasie i kierujemy się w stronę następnej bramki. Dużo złego słyszałem o przesiadkach na CDG. Nie wiem jak pomiędzy T1 a T2, ale w obrębie T2 poszło dosyć sprawnie. Bardzo dobre oznakowanie, odległości duże, ale generalnie na plus. 

Nasz kolejny samolot do Santiago w Chile, odlatuje z bramki K49. Już stoi przy rękawie. Do boardingu mamy jeszcze 2 godziny. 


Im dłużej siedzimy tym nerwy narastają. W systemie sprzedaży dostępne jeszcze niższe taryfy, więc miejsca powinny być, jednak wszystko może się zdarzyć. Boarding rozpoczyna się o 22:40. Podchodzimy zapytać czy nas zaakceptują, jednak obsługa w gate prosi nas, żebyśmy jeszcze poczekali. Ostatecznie karty pokładowe dostajemy po 23. Udało nam się nawet siedzieć obok siebie - 44K i 44J.


Airbus A350-900 F-HTYQ jest wypełniony niemal w stu procentach. Na co zwraca się uwagę to film z instrukcją bezpieczeństwa, dynamiczny i ciekawy. Dostępny tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=NhA0aL105Nw .

Stabilizujemy lekko nadszarpnięte nerwy i zmęczeni całym dniem wypatrujemy pierwszego serwisu. Długie minuty w głodzie dłużą się nieubłaganie. Wózki wyjeżdżają prawie 3 godziny po starcie. W sumie dosyć długo, jak na brak turbulencji. Może to strategia walki z żołądkami pasażerów, aby nie trzeba było dodawać środkowego serwisu. 

Air France w klasie ekonomicznej serwuje nie tylko wino i mocne alkohole, ale również szampana. Do wyboru makaron, który trzymał jakiś smak oraz kurczak, zupełnie szpitalny. Oprócz tego komosa ryżowa bez smaku oraz czekoladowe ciastko, które oprócz camemberta było najlepszym punktem tacy. 



Pomiędzy serwisami duży wybór przekąsek - jogurty, krakersy serowe, żelki, batoniki musli, oprócz tego alkohol, gorące i zimne napoje. Obsługa poprawna, bardzo pozytywnie wyróżniał się jeden Gwatemalczyk. Wesoły, gadatliwy chłopak koło trzydziestki. Widać, że praca sprawia mu dużo więcej przyjemności niż pozostałym. 

Większość przelotu przez Atlantyk mocno turbulentna, nawet w okolicy równika coś omijaliśmy, przez co czas loty wydłużył się o 15 minut.


Drugi serwis zaczyna się ponad 2 godziny przed lądowaniem. No nie dadzą pospać. Na ciepło dostajemy bułkę z serem, mega dobra oraz koszyczek z gadżetami do samodzielnego zmontowania śniadania. Na gorąco kawa, herbata i czekolada. 


Tutaj bardzo dobra kompozycja, niby gotowce, ale smaczne. 

Pojedli? To zniżamy. Od prawej strony bierzemy najwyższy szczyt Andów - Aconcagua oraz Santiago. My siedzimy po przeciwnej stronie, więc zdjęć nie ma, ale widzieliśmy i wyglądało to imponująco. Na podejściu śledzę swój ulubiony kanał w IFE, czyli kamerki. Co do reszty nie mam zdania, bo nie korzystałem. Byłem tak zmęczony poprzednim dniem i zmotywowany zwiedzaniem Santiago bezpośrednio po przylocie, że starałem się spać.



Przyziemiamy ponad 14 godzin od startu, 7 min po czasie. Na ziemi czekamy jeszcze około 15 minut aż zwolni się nasz stand. Pokład opuszczamy jako jedni z ostatnich i kierujemy się na paszporty.


Chile oprócz pełnego zaszczepienia przeciwko COVID nie ma większych restrykcji wjazdowych dla Polaków. Jedyna formalność to wypełnienie formularza online, w którym deklarujemy przede wszystkim posiadanie jedzenia, roślin, owoców, warzyw, itp. Nie chciało nam się wczytywać w te przepisy, więc zaznaczyliśmy, że wwozimy te rzeczy. Jednak weryfikacja odbywała się jedynie receptorami węchowymi przesympatycznych owczarków niemieckich. My mieliśmy prowiant na szlak, głownie mieszanki studenckie, batony białkowe i trochę czekolady. Niby nic, ale kary za "przemyt" jedzenia sięgają około 400 USD, więc lepiej zadeklarować - niech wyrzucą ;) 

Formalności poszły szybko, na bagaż nie czekaliśmy, bo dwa plecaki powiesiliśmy na siebie i dreptaliśmy z nimi cały wyjazd. Jeden 50 litrowy z Decathlonu, a drugi zwykły randomowy na rzeczy podręczne. Mieliśmy trochę obawy czy nie przeginamy, bo do sizera weszłyby na mocny wcisk, a wagowo to na pewno przekroczyliśmy 10 kg. Na szczęście nikt na nie nie zwrócił uwagi przez całą podróż.

Wychodzimy na przyloty, od razu sto ofert taxi, ale na początek wypłacamy pieniądze z bankomatu - prowizja 35 PLN i biegniemy na autobus do centrum. Hotel mamy położony około 1300 metrów od przystanku autobusowego. 

O słodka naiwności, liczyliśmy, że bez grama hiszpańskiego jakoś damy radę - stolica, lotnisko, dużo turystów. No nie tym razem. Brak hiszpańskiego nam doskwierał wielokrotnie, a angielski mogliśmy sobie wsadzić ;) No ale Google Translator załatwił za nas wiele spraw. 

Po drodze z przystanku do hotelu mijamy demonstrację studentów. Początkowo nie załapaliśmy sytuacji, w której się znaleźliśmy, nikt nas też nie ostrzegł. Myśleliśmy, że już po akcji, a przechodząc i mijając po lewo wozy opancerzone służb, z prawej strony z uliczki poleciały w stronę nas kamienie. Z pewnością celem były wspomniane wozy, no ale mogliśmy dostać rykoszetem. A doświadczeń z obrażeniami mieliśmy aż nadto kilka dni wcześniej na Phu Quoc, kiedy to postanowiłem otworzyć krem do opalania scyzorykiem, dzięki któremu miałem szansę skorzystać z usług lokalnego chirurga.

Szybkie wycofanie z pozycji i po prawie dwóch kilometrach dotarliśmy do pierwszego celu naszej podróży.