środa, 17 stycznia 2018

Phu Quoc - odpoczynek od głośnej Azji (Azja 2017, cz. 12/16)

Naszym małym rajem był resort The Garden House. Wciśnięty w głąb od drogi, 10 minut skuterem od plaży. Z dużymi, nieźle wyposażonymi domkami. Oprócz nas tylko kilkanaście osób, rzadko kogoś spotykaliśmy. Na basenie czasem ktoś siedział, zazwyczaj było pusto. Obsługa przemiła, jedzenie niezłe. Cena za noc lepsza niż poza sezonem nad polskim morzem.




Przez pierwsze dwie noce mieliśmy cichego lokatora na tarasie, który przestawał być cichy nad ranem i budził nas o 5:50. Następnego dnia był chyba na obiad, bo więcej go nie spotkaliśmy.



6 dni na wyspie upłynęło nam na lenistwie i odrobinie zwiedzania. Przeważał jednak plażing.




Co mogę powiedzieć o wyspie. Cała się buduje, daleko jej do dziewiczych plaż, aby znaleźć coś bez ludzi trzeba się naszukać i najeździć skuterem przez różne dziwne miejsca i krzaki. Raz podczas takiego szukania spotykamy nawet makaki.

Jednego wieczoru skoczyliśmy do stolicy wyspy Duong Dong. Bardzo turystyczne miejsce. Nocny market również mało swojski. Długo szukaliśmy jedzenia, żeby omijać szerokim łukiem pułapki na turystów, ale się udało.





Więcej do miasta nie wróciliśmy. Następnego dnia jedziemy skuterem do wodospadu Suoi Tranh. Krótko - nie warto. Jeśli ktoś ma ochotę na kilometrowy spacer po kamieniach przez las, to jak najbardziej można rozważyć. My nastawiliśmy się na coś więcej i nas nie urzekło.




Phu Quoc to właśnie to miejsce, gdzie pieprz rośnie. W końcu docieramy do tytułowego miejsca relacji. Znaleźć tutaj można wiele plantacji. Nie ma problemu z wejściem i zrobieniem zdjęć. Czasami stoi też ktoś i sprzedaje pieprz w paczkach. Nie wiem jak z cenami, czy są atrakcyjne czy nie. Paczkę 500 g można kupić za 100 000 dongów.





Ale zielona i gorąca wyspa to także świadek strasznych wydarzeń. Kolejnym przystankiem były więzienia Coconut Tree Prison. Amerykanie przetrzymywali tutaj Wietnamczyków podczas wojny, poddając ich wyszukanym i wyjątkowo nieludzkim torturom. Wejście na teren muzeum jest darmowe.





Zaraz obok obiektu jest droga, która prowadzi do plaży Khem. Kilka razy mieliśmy zawracać, bo im dalej w las tym gorzej. Mało co nie wylądowaliśmy na glebie, ale dzielnie się trzymaliśmy skutera. Było warto. Dojechaliśmy do plaży, na której nikogo innego nie było. Mieszkała tutaj tylko jedna rodzina, prowadząca knajpkę. Ceny jednak bardziej niemieckie niż wietnamskie.





Spędzamy tutaj resztę dnia. Po drodze do hotelu zahaczamy jeszcze o słynną Sao Beach. Podobno najładniejsza plaża na wyspie. Okazała się pełna knajp, parasoli i naganiaczy. Gdyby nie cała infrastruktura to może byłoby to urokliwe miejsce. W dodatku ukradli nam tutaj kask, nie był zamknięty co prawda w schowku, no ale...





Na następny dzień rano postanawiamy poszukać innej plaży. Zajęło nam to dobre półtorej godziny. Kilka razy odbijaliśmy się od szlabanów, okrzyków "No, sir, no!" i "No beach".
Ale w końcu się udało. Mało ludzi, czysta woda i dużo słońca. Idealne połączenie.







Jedna z lepszych dróg dojazdowych na plażę.


Pyszne.pl - za równowartość 2 zł możemy zjeść pysznego i soczystego ananasa, który jest obierany na naszych oczach. Do wyboru było również mango, małe arbuzy i banany.




Bardzo fajna knajpka przy plaży Ong Lang. Prowadzona przez rodzinę, która chyba w niej mieszka. Praktycznie brak ruchu, bo obok stoi dużo większa, ale ceny również dwukrotnie wyższe.



Tą kolacją żegnamy się z Phu Quoc. Rano zbieramy się po śniadaniu i lecimy do Sajgonu.