W korkach, bo to weekend, dojeżdżamy do Santa Cruz. Przy planowaniu myśleliśmy, że te nadmorskie miejscowości to takie nasze Mielno czy Rewal. Jedna ulica, trochę plaży i dużo ludzi. Tutaj jednak to wiele ulic, wielka plaża i mnóstwo ludzi i samochodów, jak to w Stanach. Aby zobaczyć jak najwięcej za dnia, decydujemy się na coś, czego unikamy - zwiedzanie z samochodu.
Chcieliśmy się gdzieś zatrzymać i zjeść, ale wszechobecne korki i zapchane parkingi spowodowały, że jak najszybciej chcieliśmy stąd wyjechać. Jadąc dalej na południe robimy przystanek na meksykańskim bazarze, gdzie można kupić większość dostępnych owoców świeżych i suszonych. Zaopatrujemy się w pomarańcze, skrzynkę truskawek gigantów i suszone śliwki kalifornijskie.
Kolejnym przystankiem jest Monterey. Podobno stąd z samego rana wyruszają najlepsze wycieczki, na których można obserwować wieloryby.
Mijamy miasteczko i wjeżdżamy na tak zwaną 17 Mile Dr. Jest to droga biegnąca przez bogatą strefę mieszkalną. Pola golfowe, ogromne wille i przystrzyżone trawniki. Przejazd jest płatny $11,25. W przewodnikach zachwytom nie było końca, ale myślę, że ten odcinek można spokojnie pominąć.
My nie zwalniamy tempa i jedziemy dalej na południe. Pogoda zmienia się z każdą milą. Jesteśmy nad chmurami, pod chmurami, w chmurach i bez chmur.
Robi się już na tyle późno, że zaczynamy się interesować, o której jest zachód słońca i jakim cudem do hotelu zostało nam jeszcze ponad 130 km.