Budzik dzwoni o 4:30. Godziny planowania, zamian, robienia rezerwacji i ich anulowania... Początek wyjazdu to taka nagroda za trudy i zarwane wieczory.
Planujemy lecieć Lufthansą do Frankfurtu o 6:25. Na lotnisko dojeżdżamy o 5:20. Idziemy od razu do odprawy nadać bagaż. Dwa lata temu do Argentyny i Chile na prawie trzy tygodnie udało się polecieć tylko z podręcznym. Wszystko na miejscu było tańsze niż w Polsce, dlatego nie braliśmy zapasów. Tym razem, oprócz ubrań, do bagażu wrzucamy jeszcze kijki trekkingowe no i zapas jedzenia na pierwsze dni. Chcemy jak najdłużej przeżyć bez sztucznego żarcia amerykańskiego. Mamy ze sobą prawie walizkę przekąsek, batoników i innego jedzenia, które można legalnie wwieźć na teren USA. Obie walizki ważą niemal 23 kg, więc trochę napakowaliśmy. Przez to była też pokusa do zabrania większej ilości ubrań, jak się na koniec wyjazdu okazało - zupełnie niepotrzebnie.
Pani podczas odprawy pyta moją żonę o akt małżeństwa. Latała z nim do USA służbowo kilkadziesiąt razy, jeden raz prywatnie i nikt o niego nie zapytał. A dlaczego? Lata z dwoma paszportami. W starym, na panieńskie nazwisko ma wizę amerykańską - na panieńskie nazwisko, a teraz posługuje się nowym paszportem, oczywiście z nowym nazwiskiem. No i akt został w domu, zawsze niepotrzebny. Lufthansa jednak stwierdziła, że go potrzebuje. Cokolwiek, może być zdjęcie, pdf, whatever. Byle pokazać.
No to co - szybko Uber i do domu po papiery. Odprawa zamyka się za 25 minut. Jak nie zdąży to nie polecimy. Zdążyła, obróciła i udało się nadać bagaże. Miejsca nie zostają nam jeszcze przydzielone, bo samolot jest załadowany pod korek, ale mamy być optymistami, bo są jeszcze nieodprawione osoby.
Kolejka do kontroli bezpieczeństwa jest rekordowo długa i musimy wykupić fast tracka, żeby zdążyć na lot. Kto w poniedziałek przyjeżdża na poranną falę godzinę przed odlotem i jeszcze wraca się do domu, musi zabulić extra. Jesteśmy lżejsi o 90 PLN, boarding na nasz lot trwa, więc czekamy na rozwój sytuacji.
Jak się szybko okazuje, na A320 D-AIZW popatrzymy sobie tylko przez okno. Boarding zakończony. Wolne miejsca i jumpy zajęli pracownicy Lufy, którzy dolatują z Warszawy do pracy. Idziemy odebrać bagaż.
Z jakiegoś powodu chcieliśmy zacząć urlop we wtorek - odrobinę mniejsze bookingi. Przez to, że wpadł dodatkowy dzień wolny to wybraliśmy się w poniedziałek. Chcemy bardzo polecieć 744 Lufy, dlatego drugiej podejście do FRA robimy do razu na LO381. Zaplanowany E195 SP-LNK. Również full, ale akurat dwie osoby nie zgłosiły się do odprawy, więc pod koniec boardingu dostajemy miejsca i wsiadamy.
Krótki lot mija szybko i za chwilę jesteśmy na podejściu do 25R.
Na bagaż długo czekamy, czas kurczy się coraz bardziej. Idziemy do check-inu Lufy, tam jesteśmy odsyłani do kiosku, gdzie odprawa nie przechodzi, więc wracamy do człowieka. Czasu coraz mniej, ale lot do SEA opóźniony, więc nadal mamy szanse.
Znowu problem z paszportami. Macie akt? Dajcie akt. Co to za akt? Jaki to akt? Pani nie zna akt. Ona nie wie co to jest. Akt jest przetłumaczony - oficjalny dokument wydany w polskim urzędzie. Ale przetłumaczony niechlujnie. Trochę francuskiego, coś po angielsku, coś polsku. No generalnie słabo to wygląda, no ale jest.
Kobieta gdzieś zdzwoni, coś tłumaczy. Schodzi z 15 minut, marszczy brwi i mówi, że mamy przetłumaczyć wszystko u tłumacza przysięgłego i wrócić... No heeej. To jest oficjalny dokument, w Warszawie wasz agent go zaakceptował i wystarczyłoby nawet zdjęcie. "Nie, otrzymałam informację z amerykańskiego immigration, że nie. Auf wiedersehen."
No by Cię.. To bye bye 747. Nie poddajemy się bez walki. Pierwszą przegraliśmy, ale za trzy godziny leci Condor na A339 do SEA, odprawa jest już otwarta. Próbujemy.
Najpierw przechodzimy wstępne sprawdzenie dokumentów. Pan obraca oba paszporty żony, porównuje zdjęcia, pyta dlaczego jest inne nazwisko - wszystko okej, have a nice day.
Przy odprawie zaczynają się lekkie schody, bo dla agentki Condora wszystko jest OK, ale system nie przepuszcza dalej. Przychodzi ktoś do pomocy, potem znowu kolejna osoba i zaczyna się poruszenie. Po kilku telefonach ktoś, coś, w systemie odblokowuje i nadajemy bagaże. Zamieniamy kilka zdań o wolne miejsca - na szczęście jest siedemnaście. Pani sugeruje, żeby następnym razem wyrobić ESTA na nowy paszport i nie stresować się formalnościami.
Przechodzi nam przez myśl powrót do stanowiska Lufy i skonfrontowanie z kimś przepisów i podstawy odesłania nas do tłumacza i niezaakceptowania dokumentu, ale odpuszczamy. My mieliśmy możliwości polecieć innym połączeniem bez utraty pieniędzy i czasu, ale co by się stało, gdyby odmówiono normalnemu pasażerowi, który zapłacił pełnopłatny bilet i nie został wpuszczony?
Siadamy sobie z widokiem, otwieramy piwo i czekamy na boarding.
Nasz D-ANRT ląduje z SEA pół godziny po czasie, przez co też opóźnia się boarding i nasz wylot. Otrzymujemy miejsca 28F i 28G. W skali samolotu, dosyć kiepskie, bo w czwórce i blisko toalet, ale jednak siedzimy razem.
Już po zajęciu miejsca czuć w kolanach, że lot nie będzie łatwy. Odstęp między fotelami niewielki, porównywalny z A350 Air Caraibes, którym leciałem ORY-PTP. Nie będę go porównywał do linii legacy, bo wiadomo, że tutaj w odczuciu jest mniej. Dosyć plastikowe wnętrze, system IFE raczej ubogi, ale dużym plusem jest możliwość podłączenia przez bluetooth własnych słuchawek.
Pierwszy serwis wjeżdża godzinę po starcie. Bezpłatne napoje bezalkoholowe i brak ciepłej porcji do wyboru. Każdy dostaje makaron z sosem pomidorowym i serem.
Jakościowo i smakowo szkoda gadać. No można zjeść, ale żeby to smakowało, albo chcieć dokładkę, to na pewno nie. Najlepszy z seta był serek pleśniowy. Serio, jak ktoś będzie narzekał na catering LOT na 787 z Warszawy to pokażę mu to zdjęcie ;)
W czasie lotu zintegrowaliśmy się trochę z załogą. Dostaliśmy lody, a przy wyjściu piżamy :) Obsługa bardzo sprawna, pomocna i uśmiechnięta.
Drugi serwis zaczyna się gdzieś z dwie godziny przed lądowaniem. Dostajemy tajemnicze pudełko w paski.
Tutaj na plus, że coś podane na ciepło, a nie sucha buła.
No ale nie to jest najważniejsze - w Seattle lądujemy 55 min po czasie, o 16:00 czasu lokalnego. Przez to, że nie polecieliśmy Lufą, nasz planowany lot Alaską o 14:15 pozostał wspomnieniem.
Bagaż odbiera się przed kontrolą paszportową. Pierwszy raz się z tym spotykam. Krótka rozmowa na kontroli paszportowej - czy mamy mięso i ile gotówki mamy ze sobą. Żadnego problemu z wizami, aktami małżeństwa i paszportami.
Teraz biegniemy do stanowisk Alaska Airlines, żeby nadać bagaż i kierujemy się do gate. Planujemy dostać się na AS228 o 17:55.
W ogóle podróżowanie na biletach pracowniczych w USA jest zupełnie inne niż u nas. Przy każdym gate są specjalne monitory dla takich zapchajdziur jak my i wyświetla się awaiting list z kodami nazwisk - pierwsze trzy litery nazwiska i pierwsza litera imienia. Z upływem czasu, w zależności od sytuacji ta lista się wydłuża, zostają przydzielane numery miejsc, wyświetla się capacity samolotu oraz bieżący booking i liczba już odprawionych osób. Sytuację można śledzić na bieżąco. A jeśli ktoś ma ochotę, to samo sprawdzi w aplikacji mobilnej przewoźnika. Sprawdzaliśmy Alaskę, Deltę i Air Canada i w każdej z tych linii działa to tak samo.
No ale co z tego... Nie załapujemy się na ten rejs i zostajemy automatycznie przerzuceni na kolejny - AS212 o 19:55. Przed nim jeszcze był AS109, ale był tak totalnie zapchany, że nawet system nie wziął go pod uwagę. Kolejna ciekawostka to sprawa z bagażem. Przy lataniu na standby nasz bagaż leci zawsze pierwszym lotem i czeka na lotnisku docelowym aż pasażer dotrze. U nas to nie do pomyślenia.
Zapasy jedzenia się kończą i idziemy do Wendysa. W międzyczasie sprawdzamy apkę Alaski, jak sytuacja z bookingiem. Wszędzie ciasno. Bardzo ciasno. (Na szczęście) jest sporo opóźnień na przylotach do SEA, a to oznacza szansę dla nas, bo może ktoś nie doleci.
Nasz wylot z SEA również jest opóźniony. Zamiast o 19:55 startujemy o 21:20. Udało się dorwać miejsca i lecimy B737-900 N303AS.
Jesteśmy już ponad 24 h na nogach. Zarzucamy kaptury na twarz i idziemy spać. Ja przespałem cały lot, do samego lądowania. Żona zeznaje, że w międzyczasie podczas tego trzygodzinnego lotu dwa razy był serwis z napojami i snackami. Duży wybór, szczodrze rozdawane, podobno bardzo przyjemnie.
W Anchorage jesteśmy o 23:30, odbieramy samochód z Enterprise i jedziemy do hostelu spać.