niedziela, 7 stycznia 2018

Pozdróż w czasie z Bangkoku do Ayutthaya (Azja 2017, cz. 4/16)

Następny dzień to zakupy na Chatuchak Market. Największy bazar na świecie, 13 tysięcy straganów. Koszmar dla mężczyzny, raj dla kobiety. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie protestowałem, ale spędzamy tutaj prawie cały dzień. Jeśli coś Wam się podoba to po prostu to kupcie. Nie szukajcie dalej, nie porównujcie cen, bo będzie bardzo trudno wrócić w to samo miejsce. Chyba, że sobie spiszcie numer alejki, sektora, kwadratu. 



Z powrotem wracamy autobusem, wszyscy się na nas dziwnie patrzą. Turyści jeżdżą tu przeważnie tuktukami, taxi i Uberem, a tu nagle białasy w miejskim.
Google Maps świetnie się tutaj spisuje, bezbłędnie prowadzi nas na przystanek i potem pokazuje gdzie wysiąść. Po wejściu zapytaliśmy biletera czy to jest autobus, który chcieliśmy, pokazując wyświetlacz telefonu i znaki w tajskim alfabecie. Pan chyba nie umiał czytać, bo szukał kogoś innego, najlepiej z angielskim, aby nie wprowadzić nas w błąd. Dopiero, gdy wiedział, że jesteśmy w dobrym autobusie, pobrał od nas opłatę za bilet.




Rano budzik dzwoni wcześniej niż byśmy sobie tego życzyli. Musimy zdążyć na pociąg o 9:25 do Ayutthaya.


Po drodze chcemy coś zjeść. Miejsce do jedzenia znajdujemy dopiero na dworcu. Wyglądem nie powala, ale jest pyszne. Niespiesznie jedząc, prawie spóźniliśmy się na pociąg. Wpadamy minutę przed planowaną godziną odjazdu. No właśnie, planowaną, bo ruszamy 20 minut później.







Bilet trzeciej klasy kosztuje 15 THB (1,60 PLN). Nie ma tłoku, bez problemu znajdujemy miejsca siedzące. Okna nie istnieją, dlatego brak klimatyzacji nie jest żadnym problemem.



Po drodze co chwilę przechodzi ktoś z owocami, porcjami obiadowymi, warzywami, ciastkami, napojami, pączkami, które można kupić. Na stacji docelowej meldujemy się o czasie i zabieramy się za poszukiwanie sposobu zwiedzania.


A jest ich kilka. Można wynająć rower za 50 THB, wynajęcie kierowcy tuk-tuka to zabawa za 200 THB za godzinę, więc od razu ją odrzucamy. Opcja z rowerem wydawała się bezkonkurencyjna, ale znaleźliśmy punkt wynajmu skuterów. Za 150 THB można jeździć cały dzień, do tego dochodzi symboliczny koszt paliwa. Od razu bierzemy. Zwiedzanie zajmuje nam około 5 godzin. Szczerze mówiąc nie wiem, jak jest z prawem jazdy. Czytałem, że przymykają oko na jazdę bez A, gdzie indziej, że trzeba płacić za jego brak, że wystarczy międzynarodowe na B, że nie wystarczy nawet międzynarodowe na A. Jedno jest pewne - trzeba jeździć bardzo uważnie, bo ubezpieczenie może nie obejmować spowodowania wypadku bez ważnego prawa jazdy i możemy się nie wypłacić przez długi czas.



Tuk tuki jak z Jetsonów.








Słonie są w Tajlandii maszynkami do zarabiania pieniędzy. Niestety te z pozoru silne zwierzęta, są mocno eksploatowane i cierpią. Taka atrakcja dla turystów, w trzydziestopięcio stopniowym upale z pewnością nie jest dla nich przyjemnością i moim zdaniem nie warto się do tego dokładać.





Wieczorem wracamy już busem, bo pociąg miałby być za godzinę, a i tak nie wiadomo czy przybyłby o czasie. Kierowca busa ma nas wysadzić na dworcu autobusowym, a wysiadamy gdzieś po drodze, bo uznał, że to już czas. Warto pamiętać, że odjazdy z Bangkoku są ze ściśle określonych miejsc, a powroty - te wieczorne mogą zakończyć się w dowolnym miejscu i są zależne od wyboru kierowcy. Biegniemy jeszcze na Chinatown.







Do hotelu wracamy tuk tukiem. Po długich negocjacjach udaje nam się zbić cenę z 200 do 80 THB. Przejazd sam w sobie jest atrakcją i szczerze polecam ;)